czwartek, 18 lutego 2016

Wspomnienia Fokkera i Markizy

23.10.2015 - W drodze na zawody.

Z racji tego, że wyruszyliśmy na podbój I Mistrzostw Małopolski w Dogtrekkingu w okrojonym składzie, morale nie były zbyt wysokie. Aby jednak nie stracić ducha walki doszczętnie, postanowiliśmy poszukać  natchnienia tam, gdzie stare mury pamiętają jeszcze prawdziwych słowiańskich Wojów. Padło na Zamek Lipowiec.
Jego historię możecie zgłębić tu: https://pl.wikipedia.org/wiki/Zamek_Lipowiec.

Drogę tę pokonywaliśmy po raz pierwszy, nie obyło się więc bez tradycyjnego błądzenia. Potraktowaliśmy to jako dobry znak, licząc na małe prawdopodobieństwo gubienia się dwa dni z rzędu. Miało to nam zapewnić sukces w zawodach. Oj, zgubne (nomen omen) były to marzenia.

Po dotarciu pod wskazany przez GPS adres wylądowaliśmy pod Muzeum Nadwiślański Park Etnograficzny w Wygiełzowie i Zamek Lipowiec.

No i git... tylko gdzie ten zamek?


Po poradę co do kierunku marszruty zwróciliśmy się do Pana z okienka. Po otrzymaniu wskazówek co do drogi przezornie spytałam Pana o możliwość zwiedzania go z psem. Do tej pory spokojny, niespecjalnie zainteresowany rozmową Pan, zerwał się w te pędy z krzesełka i wcisnął w maleńkie okienko kasy, żeby na własne oczy zobaczyć Psa-Dziejofila. Widocznie nie jednego już czworonoga widział, gdyż okiem fachowca ocenił "Da radę, może pani iść". I tu troszkę wzbudził nasz niepokój. Co też za wyjątkowo wymagające zbocze czeka na nasze zdobycie? Może pozostałości po starodawnych zasiekach obronnych czy ogromna fosa do przepłynięcia wpław sprawi, że wyprawa ta zapisze się w kartach historii. Otóż czekał na nas całkiem spory pagórek. Miejscami było zdecydowanie pod górkę, ale daliśmy dzielnie radę i oczom naszym ukazała się brama na dziedziniec zamkowy.

Ufff.

Po zapoznaniu się ze wszystkimi tabliczkami wiedzieliśmy już, że zakazu wstępu psów faktycznie brak, a chcąc wejść na zamek należy w kasie uiścić opłatę rzędu 7 złotych polskich (opłaty za psa nie przewidziano). Tak więc po przekroczeniu bramy udaliśmy się do kasy, która była zamknięta. I co teraz? Dookoła żywej duszy, a przynajmniej tak się nam zdawało.

Jak spod ziemi wyrósł na drugim końcu dziedzińca człowiek.
- Dzień dobry! - krzyknęłam.
-Bry. - odpowiedział i wrócił do fascynującego świata grabienia liści.

Zachęceni brakiem jakiejkolwiek innej formy komunikacji ze strony Pana Grabiącego  ruszyliśmy na podbój dziedzińca.
Pustki.
Jakieś pozamykane kramy, słomiane tarcze strzelnicze i parę miejsc siedzących. A także i toitoi, który odegra jeszcze epizodyczną rolę w naszej opowieści.
Rozglądając się dookoła i przekonując coraz bardziej, że na tym wzgórzu, w tym zamku, jesteśmy tylko My i Pan Grabiący (no i trochę zbierający śmieci) poczułam się z lekka nieswojo. Pies natomiast, jak dobrze zawyrokował Pan z okienka, dawał radę i ciągnął jak oszalały w kierunku wejścia do zamku. W końcu przyjechał zwiedzić zamek, więc na co ma czekać?!
Ano na bilecik, który jak się okazało sprzedaje nasz Pan Grabiący. Po zakupieniu biletu i nieotrzymaniu absolutnie żadnych wskazówek co do tego, gdzie możemy wchodzić, czego nie wolno dotykać itp. Pan Grabiący wrócił na dziedziniec grabić liście, a my zostaliśmy na zamku sami.

Zupełnie sami.

Zamek, Markiza i jej wierny Paź/Giermek/Błazen/Rycerz (niepotrzebne chwilowo skreślić) Fokkuś. Ech... to dopiero życie, tylko przeciąg straszny. Zwiedziliśmy prawie każde pomieszczenie od piwnicy po drugie piętro. Wieża okazała się być dla naszej dwójki nieosiągalna ze względu na bardzo strome, metalowe i dość wysokie (3 metry smyczy nie wystarczyły żebym weszła na ich szczyt) schody. W zamku poczułam się jak prawdziwa Markiza. Brak innych osób wprowadził w te stary mury niezwykły spokój i ciszę. Chodziłam więc jak zaczarowana, ale do czasu.
Trafiłam na "Celę Stankara". Po zapoznaniu się z tym kim był Francesco Stancaro zaintrygowała mnie

"Romantyczna legenda".

Głosi ona, że ów Franczesko dał dyla z zamku dzięki zawróceniu w głowie biednej, głupiej wieśniaczce. Była to córka jednego ze strażników, która przyniosła mu w tajemnicy liny potrzebne do ucieczki. Makaroniarz oczywiście nie wrócił po dziewuche, a ta idiotka ropacza ponoć po dziś dzień.

No romantyzm, że ja Was proszę :D

Dodatkowo drzwi do jego celi były zamknięte, więc w kobiecej naiwności i ciekawości (która od wieków jak widać jeszcze z naszych genów nie wyginęła) postanowiłam podpatrzyć przez lufcik dla strażnika jak taka cela wygląda. Lufcik zdążyłam zamknąć wcześniej niż przyszedł zawał serca. Po lewej siennik, pod oknem klęcznik, a po prawej stół, kałamarz, krzesło. Na krześle ON.
Ludzie ostrzegajcie przed takimi atrakcjami!
ON okazał się być manekinem (niespodzianka).
Ja natomiast od tego czasu zastanawiałam się tylko czy też Pan Grabiący nie wspomniał o nim specjalnie, żeby usłyszeć mój dziki wrzask? Nawet jeśli, to grubo się przeliczył, nie wrzasnęłam... bo głos zamarł mi w gardle :P

Po wyjściu z zamku zrobiliśmy sobie kilka pamiątkowych fotografii. Spytacie "No dobrze, ale co z tym toitoiem?". Ano to, że w trakcie naszego zwiedzania przyjechała ekipa na którą zapewne z taką determinacją czekał Pan Grabiący. W czasie kiedy my próbowaliśmy uchwycić na zdjęciach magię tego miejsca, oni próbowali uchwycić do swojego wozu asenizacyjnego to co turyści zostawili w rzeczonym toitoiu.
Mistrzostwo kadrowania z psem i szambiarką zostało zdobyte :D

Na drugi dzień zdobywaliśmy Mistrzostwa Małopolski, a jak nam poszło możecie zobaczyć tu: http://www.wilddogsteam.cba.pl/wyniki.html. Fotka z zawodów przedstawia mapę z trasą, jaką mieliśmy do pokonania. Zawody były świetne, jedzenie po dotarciu na metę obłędne, a organizacja jak zwykle u Wild Dogs Team nie zawiodła. Czekamy na II Mistrzostwa Małopolski w Dogtrekkingu!







































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz